Przejdź do zawartości

Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
Rozdział jedenasty.
CO PODSŁUCHAŁEM W BECZCE OD JABŁEK.

— Nie, to nie ja! — mówił Silver. — Kapitanem naszym był Flint; ja z tą drewnianą nogą byłem jedynie kwatermistrzem. W tej samej bitwie, w której postradałem nogę, Pew utracił wzrok. Nielada majstrem był ten łapiduch, który odciął mi moje gnacisko; skończył uniwersytet i jeszcze tam coś. Niewiele mu to pomogło, bo powiesili go, jak psa, i uwędzili na słońcu, jak i innych, w Corso Castle. Ludzie Robertsa to zrobili, tak, tak! Ich okręty przezwano „Królewskie Szczęście“ i tak dalej. Skoro ochrzczono który okręt, zaraz powiadam, wio na morze! Tak było z „Kasandrą“, która przewoziła nas cało z Malabaru do domu, skoro kapitan Anglja pojmał wicekróla Indyj, tak też było ze starym „Koniem morskim“, wypróbowanym statkiem Flinta, który widziałem zbryzgany krwią czerwoną i omal nie zatopiony wraz ze złotem.
— Ach! — odezwał się inny, widocznie pełen podziwu głos, w którym poznałem najmłodszego z majtków — Flint był chlubą swej załogi!
— Dawis też był niebylejakim człowiekiem — rzekł Silver. — Z nim nie miałem sposobności żeglować;