Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/032

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

napewno starego druha okrętowego? — mówił tymczasem przybysz.
Kapitan jakby drgnął.
— Czarny Pies! — wyszło z jego ust.
— A któżby inny? — żachnął się tamten, nabierając nieco rezonu. — Czarny Pies, ten sam, co zawsze, przybywa, żeby się zobaczyć ze swym starym druhem w gospodzie „pod Admirałem Benbow...“ Ach, Billu, Billu, przeżyliśmy obaj kopę lat od czasu, gdy postradałem te dwa kłykcie — i wzniósł do góry rękę pozbawioną palców.
— Patrzcie-no, — mruknął kapitan. — Takżeś mnie podszedł! Tak, jestem tu we własnej osobie. No, mów, co się stało?
— To o ciebie idzie, — plątał się w odpowiedzi Czarny Pies — musisz to usłyszeć, Billu... Od tego miłego chłopaczka zamówiłem szklankę rumu, bo mi się bardzo pić chce; siądźmy przy sobie, jeżeli sobie tego życzysz, i pogwarzymy, jak starzy kamraci...
Gdy wróciłem z rumem, obaj już siedzieli z obu stron stołu, zastawionego dla kapitana. Czarny Pies siedział na samym rogu bliżej drzwi i zdawało mi się, że jednem okiem spozierał na swego kamrata, a drugiem szukał odwrotu.
Poprosił mnie, żebym wyszedł i zostawił drzwi szeroko otwarte.
— A wara tam podglądać przez dziurkę od klucza, synku! — upominał mnie. Zostawiłem więc ich obu i odszedłem do szynkwasu.
Przez długi czas pomimo wszelkich zabiegów, zmierzających do podsłuchania ich rozmowy, nie zdołałem nic uchwycić prócz przytłumionego mamrotania; lecz wkońcu głosy zaczęły się coraz więcej pod-