Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wciąż mawiał, że gospoda nasza zejdzie na psy, — że ludzie zaprzestaną u nas bywać, nie mogąc znieść tej grozy ustawicznej i pomiatania sobą, oraz chcąc mieć sen, niezakłócony lękiem, mnie atoli się wydaje, że bytność kapitana wychodziła nam raczej na korzyść. Ludzie zrazu mieli naprawdę tęgiego pietra, lecz po pewnym czasie upodobali sobie nawet te osobliwości; stanowiły one doskonałą rozrywkę w jednostajnem życiu sielskiem. Pomiędzy młodzieżą znalazło się nawet sporo takich, którzy udawali, że go podziwiają, nazywając go „prawdziwym wilkiem morskim“, „starym wygą“ itp. i utrzymując, że to jeden z owych dzielnych wiarusów, którzy Anglję uczynili postrachem mórz.
Wszakoż pod jednym względem naprawdę ów wilk morski nas rujnował; mieszkał u nas tydzień po tygodniu, miesiąc za miesiącem, aż w końcu pieniądze, które dał zgóry za kwaterę i wikt, dawno się wyczerpały, — a ojciec już i to przebolał, że nie może nic nadto wydębić. Jeżeli kiedy bąknął o należytościach, kapitan parskał przez nos tak głośno, że to parskanie można było za ryk uważać, i przeszywającem spojrzeniem wyświecał go z pokoju. Widziałem, jak po każdej takiej odprawie biedny ojczulek załamywał ręce, i jestem przekonany, że ta zgryzota oraz to życie w ciągłej grozie, niejako z nożem na karku, w znacznej mierze przyspieszyły jego śmierć przedwczesną i nieszczęśliwą.
Przez cały przeciąg swego pobytu u nas kapitan nie zmienił żadnego szczegółu w swej odzieży; raz tylko nabył od przekupnia kilka par pończoch. Gdy jedna poła kapelusza oberwała się i opadła wdół, pozostawił ją w tym obwisłym stanie, choć dawała