Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziewiczych, zdala, zdala od tej strasznej malaryi, która tu wszystkim naokół swym jadem krew rozkłada. Przez śmiercią mrozu ścięte morze, poprzez śnieżnym całunem pokryte fale, tam gdzie cicho i spokojnie...
— Dokąd?
— Tobie dam pierwszy znak życia, gdy już będę się czuł bezpiecznym, że malarya mnie nie dosięgnie.
— Sam jedziesz?
Nie. — Jadę z tą, która chroni mą duszę od tej zarazy, przez którą dziś już odzyskałem dawną moc twórczą i siłę, by się raz wreszcie z tego bagna wyrwać.
— To dobrze, to dobrze — powiedział Tom.
Pożegnali się.