Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak, trzeba było piękność zniszczyć, by potomkowie Abrahama mogli się rozmnożyć, jak gwiazdy na niebie, jak piasek na brzegu morskim.
I dotrzymano obietnicy.
Rozmnożyli się zjadacze chleba i mszczą się na tych, co tęsknią, co wyciągają ręce ku nieznanym bogom, co szukają poza słowem, zdawkową monetę służącą do określania: „to moje, to twoje“, innej pierwotnej piękności, kiedy słowo świętem było, natchnieniem i bogactwem. Mszczą się na tych, którzy piękność nad pożytek przenoszą, zbytek nad miernotę.
I z dziką pogardą patrzał Czerkaski na ten tłum artystów, co się umiał zastosować do wymagań motłochu.
Tam ten tłusty, zadowolony z siebie, on co kiedyś święty ogień miał w sobie, dziś fabrykant wytwornych mebli, malarz plafonów w wilach bogatych żydów, tapicer, dekorator.
Tam znowu jego dawniejszy kolega szkolny obdarzony niezwykłą siłą słowa: dziś podła gadzina dziennikarska, podpatrująca życie artystów, aby potem z zawiści chyłkiem opluwać je swym jadem.
Wszystko to dlatego, że to daje kilka tysięcy rubli dochodu rocznie.
Ten znowu kretyn i rozpustnik wziął posag za żoną, a teraz głosi najszczytniejsze ideały społeczne.
A ten ostatni łajdak i oszust, który wyzyskuje krwawą pracę biednego artysty... a gra rolę dobroczyńcy i opiekuna sztuki...