Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ta wściekła pieniąca się nienawiść: czemu mnie nie ratujesz? ta błagalna, jęcząca prośba: skończ moją mękę — te ręce, co, bezładnie poruszając się na kołdrze, czepiały się jej w śmiertelnym strachu, w okropnym, przebolesnym krzyku za życiem...
Straszne, straszne...
Szarski ocierał zimny pot z czoła i cały wklęsł, wkulił się w róg kanapy.
Skamieniał z przestrachu.
W półzmroku zarysowała się czarna postać, tylko twarz była widna ze strasznym, konwulsyjnie wykrzywionym śmiechem na bladych ustach.
Hela!
A postać szła coraz bliżej ku niemu — oczy płonęły nieziemskim blaskiem, usta w ustawicznych konwulsyjnych drganiach...
Chodź, chodź w taniec miłości i śmierci, chodź, chodź...
Zerwał się z nieludzkim wysiłkiem i rzucił się ku drzwiom... Drzwi były zamknięte.
Chodź, chodź w taniec rozkoszy i piekła, chodź, chodź...
Rzucił się w błędnym lęku ku oknu...
Chodź, chodź w taniec rozpusty i wiecznego potępienia, chodź, chodź...
Teraz zaczął biedz jak szalony naokoło pokoju, ale czuł ją ustawicznie za sobą, teraz objęła go rękoma, podrzucała go, okręcała wkoło, ciskała jak piłkę o ściany, potrącała o meble.