Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mo — mnie się teraz oczy otworzyły, łuska z nich spadła, przeżywam dziwne tajemnice, odsłaniam niepojęte zagadki: odradzamy się przez śmierć, by wrócić po stuleciach potężniejsi i piękniejsi, kiedy ludzkość będzie tak bogatą i tak królewską, że nie będzie żądała od sztuki pożytku“.
Zimne dreszcze go zbiegły.
Więc on, on, ten dumny, niedostępny arystokrata, już nie żyje.
On, który chciał przywrócić słowu jego metafizyczny charakter: wartość dźwięku muzykalnego, on, który marzył o stopieniu słowa z muzyką, dla którego słowo było tą samą świętą tajemnicą, co dla pierwotnego człowieka, gdy w ciężkim porodzie wyśpiewywał, wykrzykiwał swoje wrażenia... — on już nie żył!
On, co z pogardą patrzał na tę ulewę słów, nieskończoną nienawiścią pałał do tłumu, który za swoje pieniądze chciał mieć odpowiednią ilość arkuszy, on, dla którego jedno zdanie, jedna metafora miała sto razy większe znaczenie, aniżeli całe tomy naszych najbardziej cenionych, — już nie żył!
Nie żył!
Szarski wpadł w jakieś wpół błędne zamyślenie.
Przed oczyma jego przeciągnął cały szereg ponurych wizyj.
Widział małego brata w kołysce. Kochał go, jak może nikogo potem nie kochał. Pamięta: zerwał się nagle z łóżka; światło. Włosy mu się na głowie zje-