Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Och, jak to koiło ból, jak to uśmierzało ten straszny lęk, to szalone, przebolesne cierpienie.
— Hanka! — wybełkotał nagle — Hanka! Hanka!
Spojrzała na niego niemem, o milion lat, o milion mil odległem spojrzeniem.
I znowu cisza.
Śnił, tak! śnił.
I ona śniła, tak! śniła.
Jak dobrze, jak słodko, i tak, tak strasznie, tak dobrotliwie, tak łaskawie smutno.
Widziała przez wielkie okno, jak dwa konie ciągnęły wóz, naładowany kamieniami, jeden koń upadł, woźnica bił go biczem, ile sił starczyło: nic nie pomagało. Koń rżał, charczał, zrywał się na nogi i wciąż upadał. A ten drugi, wylękniony, że i jego ta sama kara spotkać może, wysilał się, szarpał postronkami i także padł. I wielka, wielka ciżba ludzi. Radzili, kłócili się, wyzywali — ale to wszystko przez sen — z dalekiej, dalekiej dali... Wiedziała, że krzyczą, ale nie słyszała krzyku. Potem chwycono konie za uździenice, postawiono je na nogi. Wiedziała, że nowy ciężki grad bicza spadł na grzbiety schudzonych zwierząt, ale nie słyszała trzasku bata, ani ryku rozgoryczonego tłumu.
Patrzała tylko z przeraźliwym spokojem, jak konie szarpnęły wreszcie wóz — jak wóz się potoczył...
— A teraz z górki będzie już łatwiej — pomyślała.
Czerkaski siedział wciąż, przytulony do jej kolan.