Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I po trzykroć zadzwoniły sygnaturki
Amen, Amen, Amen!
Cisza, wielka cisza przedstworzenia.
Czerkaski wgrzązł klęcząc w poduszki łóżka i powtarzał: Amen!
Tak, Amen — straszne, rozpaczne, bezpamiętne Amen!




Tak modlił się ustawicznie do swej strasznej kochanki Sztuki, a coraz większa niemoc i bezsiła obejmowała jego serce.
Ilekroć zapragnął pracować, czuł jakiś bolesny, przytłaczający ciężar — ani jednej myśli nie mógł rozsnuć, słowo stało się niedołężnem, czczem i pustem. Tak, i jemu przegryzł mózg jad malaryi: serce wyschło, dusza — twórcza, nieznana dusza — straciła głos, bo przestał ją ból sycić.
A on już nie cierpiał, nie umiał cierpieć.
W takich chwilach nienawidził wszystkich i siebie — och, siebie przedewszystkiem!
A ten straszny potwór — Sztuka — szydziła z jego niemocy, szczerzyła zęby, nęciła, wabiła ku sobie, by go w coraz większej pogrążać rozpaczy.
Ból jego odwrócił się od niego.
Ta dusza, dusza poza wszelką świadomością, która mu odsłaniała niepojętą piękność, kazała czytać rzeczy tajemne i dla oka ludzkiego ukryte, która mówiła mu o ukrytej istocie rzeczy poza ułudą zjawisk, zamilkła — czyż już na zawsze?