Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/078

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

psody i eposy, trzeci przechadza się z głupią grandezzą jakiegoś śmiesznego, obdartego higalga, te głupie osły, lubieżne kozły, tępe woły, to panteony narodowe — ha, ha...
Drgnął nagle. Wzrok jego padł na list, który leżał na stole.
— Co? co? List od niej, od tej dumnej, hardej, co z taką rozkoszą i taką zajadłością rzuciła mu jego własną hańbę w twarz... ha, ha — świat się przewraca!
Zaćmiło mu się w oczach.
Dostałem malaryi, pomyślał. Malarya, jak najwidoczniej, malarya. Zaraziłem się od Turskiego...
No, więc to od niej list. Tak! to jej pismo. I marka francuska, i stempel z Paryża — więc nie śnię.
I znowu położył list na stole.
Ale głoski poczęły się przeistaczać, ginąć, zacierać, przetwarzać na dźwięki, słyszał jej głos i widział przed sobą jej hardą, wyniosłą postać, kiedy z nienawiścią ciskała mu w oczy ostatnią obelgę.
Więc cóż tam stoi? Cóż ona może pisać — to musi być rzeczywiście ciekawe.
Rozdarł kopertę.
„Tak już nisko upadłam, taka się stałam podła i nędzna, że piszę do Ciebie o — powiem ci wprost, brutalnie — o pieniądze.
Chodzę jak obłąkana, zdaje mi się, że śnię jakiś potworny sen, męczę się w tym strasznym śnie, myślę, że się to skończyć musi, ale wiem — wiem, że ten sen potrwa przez całe moje nędzne życie. Zbyt