Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/075

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A dla nas, dla nas biedaków, cóż dla nas, którzy was żywimy, potrzymujemy taką luksusową, tajemniczą sektę — cóż dla nas i dla tej biednej Galicyi?
Czerkaski zaśmiał się, ale równocześnie schwycił się za piersi, więc mówił jeszcze ciszej.
— Dla was? dia Galicyi? Wszystko! Tylko nie chcecie zrozumieć, jesteście głusi i ślepi — ale i dla was mamy, my dzieci Samyasy, coś — zagadkę. Słuchaj pan uważnie:

NASCIT ROCH EPIRO GAZES EREMI ZRIJ.

— He? kpi pan?
— Nie! Ale w tem tkwi cała tajemnica magów i artystów. Tajemnica ta pozwala im jako tako istnieć i wikłać sypły, jakie dusza ukryta porobiła na postronku ciągłości bytu... Tę formułkę znalazłem jeszcze jako dziecko na strychu w papierach mego ojca, i stała mi się dewizą na całe życie...
— A to znaczy?
— Naści trochę piroga ze serem i źryj! Ha, ha... ale żegnam pana — mam kłócie w piersiach, trudno mi mówić... żegnam pana...
Skręcił w boczną uliczkę.
— Panie! — Turski zastąpił poważnie drogę Czerkaskiemu. — Dla czego pan sobie kpi ze mnie?
— Dla czego? — Czerkaski zamyślił się. — Dla czego? Słuchaj pan, uczułem głęboką litość nad panem, miałem chwilę wrażenie, że pan się rzeczywiście