Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ztąd, schować się tak, by go żaden list i żadna gazeta nie doszły. Albo nie!
Tam, ach, tam! Gdzie srebrzą się nagie rżyska w nocach księżycowych, gdzie pod jesień zalega taka cisza, iż zdaje się, że świat przestał kołować w swoich błędnych kręgach, że szatan sam spoczął i przestał okrążać ziemię, przestał podszeptywać ludziom zbrodnie, by żona z lekkiem sercem opuszczała męża, by...
Drgnął. Znów ją ujrzał przed sobą, wiotką, gibką i taką pyszną...
A ruchy jej, te ruchy kobiety, która czuje, że jest piękną, że wszyscy muszą na nią patrzeć i ją podziwiać...
„A krew moja taka młoda i taka wiosenna, jakby młode słońce złoto swoje w mych żyłach rozpyliło...“
Słyszał jej głos przymglony, głos kobiety, która wabi, nęci, kobiety spragnionej nowej zabawki, nowych niewolników.
— Hm, pięknie to powiedziałaś. Śniegi stopniały, lody roztajały. Budzisz się ze snu zimowego. Mocna-ś, co? Silna i spragniona? Na kogo sieci zarzucisz? Aleś młoda i piękna... he, he — trzeba się od ludzi odciąć; człowiek, który ma piękną żonę nie powinien mieć przyjaciół — nie powinien! — krzyknął nagle z wściekłością i trzasnął drzwiami.
Za sobą słyszał jej przeciągły, szyderczy śmiech.
O, tak, tak! Był wtedy śmieszny, czuł się wtedy upokorzonym.
Inaczej powinien był to zrobić — tak, jak ów hrabia.