Przejdź do zawartości

Strona:PL Przybyszewski-Z cyklu wigilii.djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Podszedłem do niej, ująłem ją za rękę.
— Nie zobaczymy się więcej...






Co się potem stało — nie wiem. Ziemia usuwała mi się pod nogami, pociemniało mi w oczach, czułem, że lecę gdzieś, spadam, zaprzepaszczam się...
Przypominam sobie tylko, że zimny powiew wiatru chłodził me skronie — widocznie wyprowadziłem ją przed dom.
Gdy oprzytomniałem byłem już w mojej pracowni.
Siadłem przy stole, otworzyłem jakąś książkę, czytałem dwie czy trzy strony, nie zajęło mnie to, ani nie nudziło, bom ani słowa nie zrozumiał.
W głowie pustka — jakby kto myśli wymiótł.
Bezprzestrzenna jasność! powtórzyłem to kilka razy.
Potem położyłem się na łóżku i usnąłem.
Naraz budzę się.
Słyszę jak ktoś drapie się po wschodach.
Zrywam się z łóżka i z niewysłowionym przestrachem słyszę, jak jakieś olbrzymie cielsko dysząc i stękając wtłacza się, do góry. Słyszę, jak schody się łamią, trzeszczą, zarywają się, naraz pękają drzwi, wylatują ze zawias, ściana cała się rozpada a do pracowni wali się morze światła. Wszystko spływa w świetle, tonie, zapada się w tym straszliwym zatorze światła.
Światło wlewa się do mego gardła, światło przepala moje ciało, chłonę światło, duszę się od niego — niknę w niem.
Oprzytomniałem.
I widzę ją przed sobą — pijany snem i bólem, wyciągam ku niej ręce — o! sekundę tylko, jedną tysiączną sekundy czuć jej ciało przy mojem, tylko oddech jej ciepłego ciała, tylko od-