Strona:PL Prosper Mérimée - Carmen.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

silny go zabija, ale że mu pozwala umrzeć. Po upływie kilku dni żywi zostali na pokładzie bricku Nadzieja jedynie Tamango i Aysza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jednej nocy, morze było burzliwe, wiatr dął gwałtownie i ciemność była tak wielka że stojąc w tyle statku nie widziałoby się jego dzioba. Aysza leżała na materacu w izdebce kapitana, a Tamango siedział u jej stóp. Oboje od dawna milczeli.
— Tamango, wykrzyknęła wreszcie Aysza, wszystko to cierpisz z powodu mnie...
— Ja nie cierpię, odparł szorstko. I rzucił żonie na materac kawał suchara który mu został.
— Zachowaj dla siebie, rzekła odsuwając łagodnie suchar; nie jestem już głodna. Zresztą, poco jeść? Czyż moja godzina nie nadeszła?
Tamango wstał bez odpowiedzi, wszedł chwiejnym krokiem na pokład i siadł u stóp strzaskanego masztu. Z głową zwieszoną na piersi gwizdał hymn swojego rodu. Nagle głośny krzyk rozległ się ponad szum wiatru i morza; ukazało się światło. Usłyszał i inne krzyki, i duży czarny sta-