Przejdź do zawartości

Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t. 1.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wywijały się ze mgły porannéj, niby z pieluch; tu i owdzie na łąkach lśniła woda, po któréj wśród złotych kwiatów kaczeńcu brodziły bociany. Różowe dymy wychodziły prosto w górę z kominów chat wiejskich, lekki wiatr naginał falą żółte łany dojrzałego żyta i strząsał z nich wilgoć nocną. Radość rozlana była wszędzie; zdawało się, że wszystko budzi się, żyje i że cała okolica śpiewa:

Kiedy ranne wstają zorze,
Tobie ziemia, Tobie morze...

Co działo się naówczas i w naszych sercach, łatwo zrozumié każdy, gdy przypomni sobie, jak za młodych lat swych wracał w taki cudny poranek letni do domu. Lata dzieciństwa i zależności szkolnéj były już poza nami, rozległ się szeroko wiek młodzieńczy, niby step bujny a pełen kwiatów, o nieskończonym widnokręgu; ciekawa a nieznana kraina, do któréj w podróż wyruszaliśmy pod dobrą wróżbą: młodzi silni, prawie ze skrzydłami u ramion, jakby orlęta. Ze wszystkich skarbów na świecie, największym skarbem jest młodość, a z tego skarbu nie wydaliśmy jeszcze przy całém bogactwie jego ani grosza.
Drogę odbywaliśmy szybko, bo na wszystkich głównych przestankach czekały na nas rozstawne konie. Drugiego dnia po całonocnéj jeździe, nad wieczorem, wyjechawszy z lasu ujrzeliśmy Chorzele, a raczéj śpiczasty szczyt domowego minaretu, świecący w blaskach zachodzącego słońca. Wkrótce wjechaliśmy na groblę wysadzoną wierzbami i ligustrem, po obu stronach któréj leżały dwa ogromne stawy z młynami i tartaki. Przeprowadzało nas senne grzechotanie i kumkanie żab, pławiących się po zarosłych trawą brze-