— Co mi tam! Byle z tobą... umiłowana...
— Wiosłuj dopóki śmierć przed nami.
Orlik począł znowu wiosłować. Tymczasem Wawrzon czuł się gorzej i gorzej. Chwilami miał gorączkę, chwilami opuszczała go, ale słabnął. Zadużo już było cierpień na jego stare, sterane ciało. Zbliżał się kres i uspokojenie wielkie, ulga wieczysta. W samo południe obudził się i rzekł:
— Maryś! już ja jutra nie doczekam. Oj! dziewczyno! dziewczyno: bogdajbym nie był z Lipiniec wyjeżdżał i ciebie wywoził. Ale Bóg miłosierny! Nacierpiałem się niemało, to mi odpuści grzechy moje. Mnie pochowajta, jeśli będzieta mogli, a ciebie niech Orlik do starego pana do Nowego-Yorku odprowadzi. To dobry pan, on zlituje się nad tobą i na drogę ci da i wrócisz do Lipiniec. Ja już nie wrócę. O Boże, Boże miłosierny, pozwólże duszy mojej jakby ptakowi tam polecieć i choćby zobaczyć!
Tu gorączka go ogarnęła i począł mówić. „Pod Twoją obronę uciekam się, Święta Boża Rodzicielko!“ nagle krzyknął: nie wrzucajta mnie w wodę, bom nie pies, a potem widocznie przypomniało mu się, jak chciał Marysię z nędzy topić, bo znowu wołał: dziecko odpuść! odpuść!...
Ona biedaczka leżała u wezgłowia ze łkaniem... Orlik wiosłował i łzy dusiły go za gardło.
Wieczorem wypogodziło się. Słońce w chwili zachodu pokazało się nad zalaną okolicą i odbiło się w wodzie długą, złocistą taśmą. Stary zaczął konać. Bóg jednak zmiłował się nad nim i dał mu śmierć pogo-
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/245
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.