Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

liczki poróżowiały lekko, uśmiechnęła się raz i drugi, nakoniec otworzyła powieki.
Wówczas ten stary chłop klęknął na pomoście, podniósł oczy do nieba i łzy dwoma strumieniami popłynęły mu po pomarszczonych policzkach.
Uczuł raz na zawsze, że to dziecko, to teraz źrenica oczu jego i dusza jego duszy, i jakby świętość nad wszystko ukochana.
Ona nietylko się rozbudziła, ale rozbudziła zdrowsza i rzeźwiejsza, niż wczoraj. Czyste powietrze portu zdrowsze dla niej było od zatrutej atmosfery izby. Wracała naprawdę do życia, bo, siadłszy na deskach, zawołała zaraz:
— Tatulu, jeść mi się chce bardzo.
— Pójdź, córuchno, nad wodę, może się tam co znajdzie — rzekł stary.
Wstała bez wielkiego wysilenia i poszli. Ale widocznie jakiś to dzień miał być wyjątkowy w dniach ich niedoli, bo, ledwo uszli kilka kroków, ujrzeli tuż koło siebie na rusztowaniu wsuniętą między dwie belki chustkę, a w niej zawinięty chleb, gotowaną kukurydzę i solone mięso. Tłumaczyło się to poprostu tem, że któryś z robotników, pracujący przy warfie, schował sobie wczoraj na dziś część swego śniadania. Robotnicy tamtejsi mają ten zwyczaj; ale Wawrzon z Marysią tłumaczyli to sobie jeszcze prościej. Kto położył tę żywność? W ich mniemaniu Ten, co o każdym kwiatku, ptaku, koniku polnym i mrówce pamięta.
Bóg!
Zmówili pacierz, zjedli, choć niewiele tego było,