Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wczyna z Lipiniec, ubrana w granatową przyjaciółkę, z paciorkami na szyi.
Ludzie jednak przechodzili koło nich, nawet nie spojrzawszy. Tam nie dziwią się żadnym twarzom, ani żadnym ubiorom.
Upłynęła znowu godzina: niebo powlokło się chmurami: zaczął padać deszcz pomieszany ze śniegiem: od wody zaciągnął zimny, wilgotny wiatr...
Oni stali, czekając na komisarza.
Chłopska natura była cierpliwą, ale coś im zaczęło się robić ciężko na duszy.
Samotnie im było na okręcie, wśród obcych ludzi i pustoszy wodnej źle i straszno. Modlili się do Boga, by ich przeprowadził jako zbłąkane dzieci przez morskie odmęty. Myśleli, że tylko nogą na ziemi stanąć, a skończy się ich niedola. Teraz oto przyjechali byli wśród wielkiego miasta, ale w tem mieście wśród gwaru ludzkiego poczuli nagle, że im jeszcze samotniej i straszniej, niż było na okręcie.
Komisarz nie nadchodził. Co poczną jeśli wcale nie nadejdzie, jeśli Niemiec ich zwiódł?
Zadygotały trwogą na tę myśl biedne chłopskie serca. Co poczną? Poprostu — zginą.
Tymczasem wiatr przejmował im odzież, deszcz ich mroczył
— Maryś, czy ci nie zimno? — spytał Wawrzon.
— Zimno, tatulu — odpowiedziała dziewczyna.
Jeszcze jedną godzinę wybiły zegary miejskie. Mroczyło się na świecie. Ruch w porcie ustawał; na ulicach zapalono latarnie: jedno morze rzęsistych świateł zapło-