Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

porek to samo. Szczęściem dla nich, fala zmniejszała się, wiatr ustawał, a przez chmury przedarło się słońce. Gdy ujrzeli „słonko kochane,“ lżej im się zrobiło na sercu, bo sobie pomyśleli, że „ono takuteńkie, jak w Lipińcach.“ Jakoż wszystko było dla nich nowem i nieznanem, tylko ten drąg słoneczny, jarzący, a promienny wydał im się jakby dawnym przyjacielem i opiekunem.
Tymczasem morze wygładzało się coraz więcej; po niejakim czasie żagle opadły, z wysokiego pomostu rozległa się świstawka kapitana i majtkowie rzucili się je upinać. Widok tych ludzi, zawieszonych jakby w powietrzu nad otchłanią, przejął znów zdumieniem Toporka i Marysię.
— Nasze chłopaki nie potrafiliby tak — rzekł stary.
— Kiej Niemcy wleźli, to Jaśkoby wlazł — odparła Marysia.
— Który Jaśko? — Sobków?
— Gdzieta Sobków. Powiadam Smolak, koniucha.
— On je chwacki, ale ty go sobie z głowy wybij. Ni jemu do ciebie, ni tobie do niego. Ty jedziesz panią być, a on jak był koniuchą, tak się i zostanie.
— On też kolonię ma...
— Ma, to w Lipińcach.
Marysia nie odrzekła nic, pomyślała sobie tylko, że co komu przeznaczone, to go nie minie, i westchnęła tęsknie, a tymczasem żagle były już upięte, natomiast śruba zaczęła tak silnie burzyć wodę, że aż cały statek drżał od jej ruchów. Ale kołysanie ustawało prawie zupełnie. W oddali woda wydawała się już nawet gładką