Przejdź do zawartości

Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cyjny, weszli w lasek drzew pomarańczowych i wydostawszy się z niego, znaleźli się między kaktusami.
To już była pustynia.
Jak okiem sięgnąć, piętrzyły się coraz wyżej kolczaste kępy; powikłane liście wyrastające z innych liści zagradzały drogę, chwytając haczykami za sukienkę Jenny. Czasem kaktusy wznosiły się tak wysoko, że dzieci były jakby w lesie jakim, ale też w tym lesie nikt już nie mógł ich znaleźć. Szli więc, skręcając to na prawo, to na lewo, byle dalej. W miejscach, gdzie piramidy kaktusów były mniejsze, widać było na samym krańcu widnokręgu błękitne góry Santa-Ana. Szli ku górom. Upał był wielki. Popielate szarańcze ksykały w kępach: promienie słoneczne zlewały się na ziemię potokami; wysuszona ziemia pstrzyła się siatką zapadlin, sztywne liście kaktusów zdawały się mięknąć od gorąca, a kwiaty były omdlałe i nawpół zwiędnięte. Dzieci szły, milcząc i rozmyślając. Ale wszystko co ich otaczało było tak nowe, że wkrótce oboje oddali się zupełnie wrażeniom i zapomnieli nawet o zmęczeniu. Jenny biegała oczyma z jednej kępy na drugą, to znów zapuszczała badawczy wzrok w środek kaktusów, pytając od czasu do czasu cicho towarzysza:
— To, to jest pustynia, Orso?
Jednak pustynia nie zdawała się być pustą. Z dalszych kęp dochodziły nawoływania kogutów kuropatwich, a naokoło rozlegały się rozmaite dziwne klaskania, cmokania, mruczenia: słowem najróżnorodniejsze głosy małych zwierzątek, zamieszkujących kaktusy. Czasem zrywało się całe stado kuropatw; czubate biegacze uciekały