Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niem posuwał się krok naprzód — dyrektor krok w tył: W ten sposób obeszli całą arenę. I znowu dyrektor wycofywał się z areny, zupełnie jak pogromca z klatki, a wreszcie znikł u wejścia do stajen... zupełnie jak pogromca.
Na odchodnem jednak wzrok jego padł na Jenny.
— Na koń! — wykrzyknął. — Rachunek na później!
Głos jeszcze nie przebrzmiał, gdy biała spódniczka mignęła w powietrzu i Jenny w mgnieniu oka skoczyła jak małpa na grzbiet koński. Dyrektor zniknął za zasłoną, koń zaś począł galopować w koło, dudniąc niekiedy kopytami w parapet.
— „Hep! hep!“ — pokrzykiwała cienkim głosikiem Jenny: „Hep! hep!“ ale owo „hep! hep!“ było zarazem łkaniem. Koń biegł coraz prędzej i dudnił kopytami, pochylając się coraz gwałtowniej. Dziewczynka, stojąc na siodle z nóżkami przyciśniętemi jedna do drugiej, zdawała się go ledwie końcami palców dotykać; różowe nagie jej rączki chwytały nagłymi ruchami równowagę, rzucone w tył pędem powietrza włosy i cyrkowa z gazy spódniczka goniły za jej lekką postacią, podobną do ptaka, krążącego w powietrzu.
— „Hep! hep!“ — pokrzykiwała jeszcze. Tymczasem łzy zalewały jej oczy, tak, że musiała głowę zadzierać, żeby coś widzieć; bieg konia odurzył ją: spiętrzone szeregi ławek i ściany i arena poczęły wirować naokół niej. Zachwiała się raz, drugi i wreszcie spadła w ramiona Orsa.