Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

moją biegłość w prowadzeniu taboru — po Smithie zaś prawie na każdym wozie ktoś przemawiał. Niektórzy mówili bardzo ucieszne rzeczy: mianowicie Henry Simpson, który co chwila wykrzykiwał: „Gentlemanowie! chcę być powieszonym, jeśli nie mówię prawdy!“ Gdy wreszcie mówcy ochrypli, ozwały się zaraz piszczałki, grzechotki, znowu poczęto tańczyć dżiga. Tymczasem noc zapadła zupełna, księżyc wytoczył się na niebo i świecił tak mocno, że płomienie ognisk prawie bladły od jego blasku, a ludzie i wozy byli oświetleni podwójnem, czerwonem i białem światłem. Była to śliczna noc. Wrzawa naszego obozu dziwną, ale lubą przedstawiała antytezys z cichością i głębokiem uśpieniem stepu. Wziąwszy Lilian pod rękę, chodziłem z nią po całym obozie, a wzrok nasz od ognisk biegł na dalekość i gubił się w fali wysokich a cienkich badylków stepowych, srebrnych od promieni miesiąca i tak tajemniczych, jakoby duchy. Tak błądziliśmy przy sobie, a tymczasem, przy jednem ognisku, dwóch szkotów „highlanderów“ poczęło grać na kobzach swoją górską smutną piosenkę: „Bonia Dundee.“ Stanęliśmy oboje opodal i słuchali przez jakiś czas w milczeniu, nagle ja spojrzałem na nią, ona spuściła oczy — i sam nie wiedząc dlaczego, tę jej rękę, która wspierała się na mojem ramieniu, przycisnąłem do piersi mocno i długo. W Lilian też biedne serduszko zaczęło kołatać tak silnie, żem je czuł jakby na dłoni; drżeliśmy oboje, bośmy poznali, że się coś tam już między nami staje, coś się przesila i że już nie będziem ze sobą tak, jak dotąd. Alem już płynął gdzie mnie ta fala niosła. Zapomniałem, że noc tak jasna, że niedaleko są