Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  118  —

Tymczasem skończyła się wieczerza i zasiedliśmy na nowo przy ognisku. Stary Ramon wziął w usta instrument, zwany „cyotte,” i utkwiwszy oczy w niebo, jak pozujący koncertant, począł na nim brzdąkać. Zdala z ciemności dochodziły parskania meksykańskich mustangów, poprzywiązywanych lassami do drzew, i dzwonki kóz angorskich, zamkniętych w koralu położonym na pochyłości góry. Słyszałem te dzwonki potém przez całą noc, przywiązują je bowiem koniom i kozom dla odstraszenia dzikich zwierząt. Dźwięk ich przygłuszony, jakoby echowy, sprawia wrażenie smutne, ale łagodne, i skłania do marzeń.
Siedzieliśmy wszyscy przez jakiś czas w milczeniu, przerywaném tylko przez trzask palącego się drzewa i ciche tony „cyotte.” Wkrótce jednak milczenie to przerwane zostało jednym z codziennych wypadków w tych górach. Koło koralu z koźlętami zaczął szczekać pies, inne poleciały zaraz za nim, i przez chwilę wąwóz rozlegał się żarliwém ujadaniem. Plesent zapalił długą smolną szczypkę drzewa, wziął strzelbę i poszedł zobaczyć co się dzieje. Za nim poszedłem ja także i stary Ramon. Białe koźlęta beczały przeraźliwie, psy zaś zebrane pod jedném wielkiém drzewem, popodnosiły w górę paszcze i wyły. Ramon, zebrawszy kilka kamieni, począł rzucać niemi w drzewo, świszcząc przytém przeraźliwie. Przez chwilę nie poruszało się nic, ale po chwili ujrzeliśmy