Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  50  —

żającéj się porze dżdżystéj, i potrzebie porobienia tych zapasów, które nie mogły być porobione gdzieindziéj, jak w mieście, a które należało porobić wcześnie, albowiem w czasie wezbrania potoków i Santa-Ana-River, drogi między miastem a canionami są poprzecinane.
Po śniadaniu kończącém się zawsze przed wschodem słońca, skwater chwytał za topór i zabierał się do budowy chaty, ja zaś zarzucałem na plecy karabin i udawałem się ku jelenim ścieżkom. Bywały dnie, że wracałem z próżnemi rękoma, co zdarzało się zwłaszcza wówczas, gdy nie zachowałem należytéj ostrożności; częściéj jednak przynosiłem to antylopę, to koziorożca. Mięso tych zwierząt krajaliśmy na cienkie płatki i wędziliśmy w dymie, lub téż porozwieszawszy na sznurze, suszyliśmy je na słońcu. O godzinie dziesiątéj kładliśmy się obaj koło potoku na posłaniu z mchów, i do godziny dwunastéj odprawialiśmy siestę; o téj porze dnia bowiem, jest tak gorąco, że nawet w zimie, ani pracować, ani chodzić po górach niepodobna. Po południu, gdy wiatr, wiejący stale codzień od Oceanu Spokojnego, ochłodził powietrze, brałem znów strzelbę, ale już nie karabin, jeno zwyczajną do szrutu dwururkę, i szedłem strzelać ptastwo.
Zabijałem bażanty, przesiadujące zwyczajnie w kaktusach, i uciekające za zbliżeniem się strzelca piechotą, jakotéż i wielkie górskie kuropatwy, których miliony żyją na stokach i przy strumie-