odrapana chata wiejska, pomalowana czerwono lub różowo, z nieodłączną bielizną i chustkami na sznurze, które porusza wiatr, ale które tu już grają w słońcu. I znów mur, przez który kipi zieloność, znów winograd, gaje cytryn, pomarańcz, szare i srebrne oliwniki, pinie, rzucone zuchwale ze szczytów urwisk w błękit, jakby ręką biegłego artysty, jabłonie, pokryte kwieciem, jak śniegiem, różowe migdały, brzoskwinie i wszędy powódź laurów.
Wpoprzek drogi suche łożyska potoków, zasypane żwirem, wąwozy, przez które ciągnie wiatr, pachnący morzem, mosty, nasypy, czarne otwory tunelów lub olbrzymie łuki wiaduktów, po których przelatują ze świstem i chmurą dymu pociągi. Kraj zgiełkliwy, rojny, jakby nadto zastawiony, wyglądający, jak przeładowana sprzętami izba — i przez to ciasny. Ma się wrażenie, że tu wszystkiego za dużo, i oczy, przywykłe do jednostajnych płaszczyzn i jednostajnych barw w krajobrazie i do wielkich głębin powietrznych, tęsknią mimowoli do czegoś, na czemby się mogły oprzeć i w czemby się mogły zatopić najdłużej. Wydaje się bowiem, że niema tu jakiejś nuty ogólnej, w której zlewają się rozdźwięki, że tu jest jakiś niepokój, że nic nie może ukoić się
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.20.djvu/035
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.