Jestto niby kapela tych stron. To znów zmieniał się krajobraz: rozłogi zwężały się nagle w gardziele, zarosłe i na dnie i po brzegach dębami. Tam trzeba było jechać ostrożnie i czuj duch! w takich wąwozach bowiem lubią przesiadywać kuguary i wielkie koty dzikie, których chrapliwe głosy dochodziły od czasu do czasu naszych uszu. Psy nasze wolały się trzymać bliżéj koni; ale nie spotkawszy żadnego niebezpiecznego stworzenia, wyjechaliśmy szczęśliwie z wąwozów na płoniny, zrzadka tylko zarosłe dębami, na których zatém i widniéj jest i bezpieczniéj.
Około pierwszéj po północy, ujrzeliśmy wreszcie bielejący w ciemnościach namiot drwala, a zarazem i pasiecznika, u którego mieliśmy się zatrzymać. Gdyśmy zajechali, psy miejscowe podniosły taki harmider jakby je kto ze skóry obdzierał; gospodarz zaś wyszedł do nas, mając rewolwer za pasem.
— Halo! — odezwał się z ciemności mój towarzysz.
— A to ty Max? — odparł gospodarz.
— Tak! to ja i drugi jeszcze dżentlemen.
— To dobrze: napalę zaraz ognia.
Od owéj chwili, aż do dziś dnia, żyję w téj górskiéj pustyni, która zamiast mnie nudzić, coraz bardziéj przykuwa i zachwyca. Siedemdziesiąt mil aż do San-Diego, niéma tu żywéj duszy, a jednak nie brakło mi ani wypadków, ani wrażeń, które w następnym liście opiszę.