Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/010

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z obuwia mego na brzegach oceanu Spokojnego, temu odrzekłbym bez wahania:
— Przyjacielu! pisuj artykuły polemiczne do Kroniki Soblonowskiéj, albowiem widzę, że zmysły twoje nie są z tego świata.
Rzeczywiście: prędzéj przypuszczałbym, prędzéj uwierzyłbym, że wydadzą składkowy obiad dla mnie, na którym l’abbé Wylizalski powie mówkę na moją cześć i zamianuje mnie p. o. zelanta przy najmłodszéj i najprzystojniejszéj ze swoich owieczek; prędzéj uwierzyłbym, że Antychryst, jak mnie o tém zapewniała jedna z moich kuzynek z Wołynia, przyszedł już na świat: prędzéj nakoniec uwierzyłbym we wszystko, niż w moją wycieczkę do Ameryki.
A jednak: oto, jak się to stało.
Pewnego poranku przyszedłem do redakcyi i wziąwszy do ręki jedno z pism naszych, począłem je czytać. Było to jakoś w owym czasie, w którym odcinek mój o zelantkach zjednał mi taką sympatyą w niektórych sferach naszego społeczeństwa, że stałem się dla nich polnym marszałkiem wszelkich zastępów piekielnych. Zewsząd groziły mi niebezpieczeństwa. Chevalier Zielonogłowski, który już nieraz poprzednio wołał w celu ukarania umie, o „szpadę ojców swoich,“ o mały włos nie zabił mnie w pojedynku, a nie zabił tylko dlatego, że nie wyzwał; hrabianka Pipi wydawała zawsze un petit cri, jak zraniony gołąb, ilekroć ujrzała nazwisko moje, drukowane w którémkolwiek z pism warszawskich; w ciszy zaś każdego poranku dochodził mnie płacz świątobliwego oburzenia Kroniki Soblonowskiéj.
Ach! nie piesek to zginął Kronice Milutek, ani ziarenko z różańca; żadne z jéj dzieci nie zbłąkało