Strona:PL P Bourget Widmo.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

udręcza mnie myśl, że własnem nieszczęściem unieszczęśliwiam niewinne dziecko, któremu poprzysiągłem opiekę. Dałem słowo, muszę go dotrzymać. A co znaczy wyraz opieka, jesli nie branie na siebie wszystkich doświadczeń losu, jeśli nie noszenie całego krzyża, jak powiedziałaby Ewelina, ona, która się modli, ona, która w chwilach zbyt ciężkich ma ołtarz, gdzie klęka i błaga o podporę? Ja zaś mam tylko siebie, a życie we dwoje jest w podobnem przesileniu duchowem dlątego takie niesłychanie przykre, że zaniepokojona tkliwość mojej towarzyszki nie pozwala mi skupić się w „sobie,” pokonać, ukrzepić. Jej słodkie oczy, takie okrutne nieświadomie, mają badawczość zazdrosnej miłości, która chce czytać w głębi duszy istoty ukochanej, odnależć tam ukryty smutek, dzielić go, nieść pociechę. Takiej ranie, jak moja, tak głęboko jadem zatrutej, trzebaby zupełnego spokoju, absolutnej samotności; trzebaby, żeby żadna ręka nie usiłowała zbliżyć się de niej, nawet dla opatrzenia jej, i żeby krwawiła, krwawiła, krwawiła bez końca.
Od chwili, gdy usiadłem przy biurku, by myśleć na tym oto zeszycie, zdawało mi się, że trochę krwi upływa istotnie z rany w tę spowiedź; a wahałem się tak długo, nie śmiałem pozwolić sobie na nią, powrócić do tego niebezpiecznego dziennika! Ale nieustająca komedya przyprawiała mnie o utratę zmysłów. Muszę być szczery, zupełnie, okrutnie szczery wobec kogoś, choćby wobec tego papieru, gdybym nawet dla oddania się tej, absolutnej szczerości miał