Strona:PL Owidiusz - Przemiany.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Razem z roczną nadzieją krzywym ryjem orze;
Słusznie przed ołtarz Bakcha przywiedziono kozła,
Bo tych obu potępia ich chciwość rozwiozła.
Lecz jakaż wasza wina, owieczki spokojne,
Wy, co w pełnych wymionach mleko macie hojne?
Dzięki to wełnie waszej, w miękkiej chodzim szacie
I wy nas bardziej życiem, niż śmiercią, wspieracie.
Cóż wół winien, zwierz wolny od zdrad i obłudy,
Nieszkodliwy nikomu, zrodzony na trudy?
Taki człowiek Cerery nie godzien jest daru,
Co wyprzągłszy od pługa i z jarzma ciężaru
Swojego pracownika, na śmierć skazać zdoła,
Tego podda pod obuch, który w pocie czoła
Tylekroć twardoskibe przewracał mu łany,
Tylekroć mu sprowadzał urodzaj żądany.
Nie dość zbrodni, lecz wonią i bogów pospołu,
Ręcząc, że pragną śmierci robotnego wołu.
Czystą ofiarę, byka świetnego urodą,
(Bo piękność nawet szkodzi) przed ołtarze wiodą;
Pyszny wstęgą i złotem, słucha próśb do bogów,
Widzi, jak mu ciskają na czoło wśród rogów
Zboże, na które robił; wziąwszy między oczy
Cios śmiertelny, nóż, może widziany, krwią broczy.
Wtem z drgającego ciała wyrwawszy jelita,
Patrzy na nie ofiarnik i myśl bogów czyta.
Skądże tych wzbronnych potraw przejął was głód srogi?
Wstrzymajcie się i moje szanujcie przestrogi,
A gdy mięso na stole ujrzeć wam się zdarzy,
Wiedzcie, że macie połknąć własnych gospodarzy.
Bóg mi usta rozwiązał, więc co kryję w łonie,