Strona:PL Owidiusz - Przemiany.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nieprzeliczone drzewa na popiół zamienia,
Tak ty, ledwoś od stołu wstał, Erysychtonie,
Znowu chcesz siąść do niego; im więcej pożerasz,
Tem większej do jedzenia ochoty nabierasz.
Już też przez brzuch przepuścił skarby swego rodu,
Jednakże niemi jeszcze nie nasycił Głodu;
Ten wre w płucach i szarpie wnętrze jego ciała.
Ale mu skarb najdroższy, córka pozostała,
Godna lepszego losu. Tę ojciec w potrzebie,
Własną córkę — o zbrodnio! — przedaje dla siebie.
Brzydzi się panem Mnestra, przychodzi nad morze
I wzniósłszy ręce, woła: »Uwolnij mię, boże:
Ciebie wiecznie czcić będę«. — Prośba wysłuchana
I prawie przed obliczem jej nowego pana
Zmienił ją bóg w młodzieńca, i tej samej chwili
Dał ubiór, jaki wtenczas rybacy nosili.
Widząc ją pan w tym kształcie, tak ją krótko pyta;
»O ty, któremu wędka, w robaku ukryta,
Zwabia ryby łakome, niech spokojna woda
Sama ci łatwą zdobycz w obfitości poda;
Niech ryba pozna zdradę dopiero na wędzie!
Lecz mi powiedz, gdzie dziewka w podłej szacie będzie,
Z włosem rozwianym, którą, temu chwilka mała,
Sam na oczy widziałem, tu nad brzegiem stała
I dopiero przed tobą śladym jej postradał«.
Zdziwiona, że ją widząc, przecież o nią badał,
Poznała dar Neptuna i w te słowa rzekła:
»Bojąc się, by od wędy ryba nie uciekła,
Z wód oka nie spuszczałem, zajęty tą pracą.
Niech tak bogi wód morskich usilność mą płacą,
Które dotąd niewinną zdradę wspierać chciały: