Strona:PL Owidiusz - Przemiany.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Bo już pomocy żadnej nie daje nauka.
Nago idą do studni, nad zdrój, do strumienia,
Tam każdy ledwie z życiem pozbywa pragnienia.
Ci już syci, wstać nie chcą, w wodzie mrą i gniją,
Lecz są tacy, co jeszcze i te wody piją.
Część chorych tak już sobie swe łoże zbrzydziła,
Że zrywają się z niego; gdy wstać słaba siła,
Staczają się na ziemię; tak każdy wychodzi,
Myśląc, iż pomór tylko na jego dom godzi.
Gdy powód skryty, miejsce w podejrzeniu mają.
Póki mogą, po znanych drogach się tułają:
Ten ledwie żywy jęczy, ten już ziemię tłoczy,
Ostatni raz znużone przewracając oczy;
Ci zimne ręce w niebios podnoszą sklepienie
I gdzie ich śmierć zaskoczy, tam oddają tchnienie,
Czegom wówczas mógł żądać, sam prawie na ziemi,
Jeśli nie przez zgon rychły złączyć się ze swemi?
Gdziem spojrzał, tłumy ludu tak leżały wszędzie,
Jak strząśnięte z gałęzi jabłka lub żołędzie.
Widzisz pyszną świątynię? Król bogów w niej włada.
Któż z nas na jego ołtarz czczych ofiar nie składa?
Gdy je ojciec za synem, mąż za żoną czyni,
W tem śmierć nieubłaganą znajdują w świątyni,
W ręku niedopalone trzymając kadzidło.
Jak często, gdy ofiarne kapłan święcił bydło,
Gdy czyste między rogi wino już nalano,
Nagle padały cielce śmiercią niespodzianą.
Ja sam, pragnąc za dziećmi i własnym narodem
Jowisza uroczystym ubłagać obchodem,
Ujrzałem, iż ofiara, smutnie rycząc, legła,
A krew z niej z pod żelaza nikłą strugą biegła.