Strona:PL Orzeszkowa+Garbowski-Ad astra Dwugłos.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

żyje. Ojciec — obcy! Kochanka? Nie miał żadnej; owa jedyna, która z oddali nęciła go, jak złota gwiazda — nie może dla niego nic i sama ginie... Ach! ona byłaby mu może krynicą radości i siły, ale jak kwiat mistyczny, zwiędła tam daleko, pod tchnieniem jego zimnej mądrości, zanim ją ujrzał...
Tacy, jak on, muszą mieć moc i dumę schodzić ze świata samotnie.
Wargi mu zaschły, strawiony organizm omdlewa za odżywczym napojem. Pragnie pić, pić...
Więc drżącą, zziębniętą ręką, zbiera obsiadające go szrony, z utęsknieniem szuka napoju, jednej kropli napoju. Wtedy płatek szeleszczący, który bez wejrzenia zabrał ze sobą z niżu, wpada mu w dłonie.
Podnosi twarz, patrzy, poznaje znaki. Stamtąd! Od niej!
Ale w źrenicach powstają mu lamy złociste i wykwitają koła czerwonych płomieni. Więc wspiera głowę o kryształy lodu, przymyka oczy, chce chwilkę spocząć, zgasić płomienie — i płakać...
Na śnieżnych ruinach siedzi wieszczka biała, pochyla czoło i szlocha. Kto ją ukrzywdził? Z serca jej zwisa łańcuch roztargany i świeci purpurą krwi...
Z szelestem padającego szronu idą po śniegu trzody białych łani i patrzą mu w oczy dyamentami łez...
Wokół zapada mrok.

XXXI.
Krasowce.

Ktoś utrzymywał, że prawdziwy mędrzec wzbraniać sobie powinien wymawiania dwóch wyrazów: zawsze i nigdy. Pożegnałam się, drogi kuzynie — jak się zdawało — na zawsze, a teraz znowu do ciebie przemawiam. Mam rzecz ważną do powiedzenia.
Wiem, że znajdujesz się pośród swych ulubionych Alp, w tej porze zimnych i groźnych dla życia. A jednak, życie