Przejdź do zawartości

Strona:PL Orkan - Warta.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przechodzili koło jakiegoś restauracyjnego za miastem ogródka, widzimy poprzez zapleć ogrodzenia: Maks Gierymski siedzi przy stoliku i je obiad. Jak zawsze, dystyngowany, elegancki; ubranie i bielizna nieposzlakowanej czystości; na stole cylinder lśniący, obok nieodłączna laseczka i glansowane rękawiczki. — Zaleciał nas z ogródka słabiący zapach potraw. Wypychamy Jarzmowskiego:
— Idźże, pożycz od niego marek kilka. Na pewno ci pożyczy.
Z ociąganiem, dał się przecie przykłonić — poszedł. My dwaj stanęliśmy, obserwując poprzez ażur płotu przebieg wyprawy i oczekując w trwożnym niepokoju-nadziei jej skutku. — Gdy Jarzmowski przybliżył się do stolika, gdzie siedział Gierymski, ten, zawsze uprzedzająco grzeczny, wyciąga doń zdaleka rękę:
— Witam kolegę! Proszę, niech kolega siada.
A gdy Jarzmowski usiadł obok, Maks, wskazując otwarty pejzaż zachodu, z żywością powiada:
— Widzi kolega, jaki wyjątkowo cudowny zespół barw!... Jakie niesłychane niebo!...
A Jarzmowski, wpatrzony zezem, jakby urzeczony, w befsztyk, leżący przed Gierymskim na talerzu, przytakuje z przekonaniem:
— Nadzwyczajne... rzeczywiście... nadzwyczajne...
Posiedział przy stole chwilę, wysłuchał pięknego wywodu Maksa o sztuce wogóle, myśląc o czem innem, nie miał jednak odwagi wykrztusić słowa o pożyczce i, pożegnawszy się wnet, wrócił do nas z niczem. Cóż było robić — gwiżdżąc, poszliśmy dalej w pole.