Strona:PL Orkan - Warta.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A oto prześwieciło przez przesiew mgły słońce. Padło na wodę światło. Naprzód rude. Niewiada, jaki kolor weźmie. Poczyna w rumieńcach, w drganiu wyczyszczać się, wyzieleniać — i gdy słońce rozmiotło mgły, ukazała się radości ócz roztocz o turkusowej głębinie przy brzegu, z dalekością błękitnych pól, miedzami świateł znaczonych.
W niektóre przedpołudnia śpi jakby, wczasuje się morze. Wtedy jest zajedno z niebem, smugą jeno światlejszą dzielone. To znów gra pod słońce południa najwyższemi, srebrnemi tony.
Bywa rozlicznej barwy. Nieraz wynikną na niem pola zielone, o nasyceniu łąk leśnych. Bywa różowe o zachodzie — bywa złote.
I różne sprawia niespodzianki. Uciszy się, ułoży pod wieczór — wykwitną na niem skrzydła żagli, wyjadą łodzie na połów — gdy z północnych gdzieś rozbieży przyjdzie podwodna fala...
Awizują ją już znaki, donoszące się z pełnego morza. Grzbiet horyzontu ciemnieje — na dalekiem polu wód wyłyskują się białe punkty. Łodzie w popłochu zawracają, zbiegają do brzegu. Zaczem na bliższych, ruchomych stajach zieleni poczną się ukazywać białe łby, rzekłbyś: psów-pływaków. Od nich rozpoczynają pochód ku brzegowi długie, zczajone fale. Awangarda.
Za chwilę cała oddal pokrywa się białemi grzywami — suną uwełnione miedze, bliżej grzywiaste wały — i tarany rozwodnych fal poczynają bić w brzeg, wyskakiwać spienione na piachy. — Rozkołysało się morze — przyjęło oblicze groźne — mimo, iż spokój w powietrzu, znikąd wiatru. Ławą granatu mroczy się