Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znał. Jedno wiedział: że musi przejść przez „świat“.
Teraz oto, idąc za spadem wód ku północy, oparł wzrok o ostatnie, w sreżodze słonecznej tonące góry. Potąd, po widnokrąg, znał oczyma kraj. Dalej myślą wybiegał na pola — i niewiadomo, czy pola — nieznane. Czuł, że tam jest ten „świat“. Miał o nim bardzo niejasne pojęcie. Słyszał, że ludzie idą „we świat“, wracają „ze światu“. Nie wiedział, jak się tam dostać, jakim cudem — ale ani chwili nie zawątpił, że może do tego „świata“ nie dojść. Więcej — wierzył, że cały ten „świat“ nieznany przejdzie. Tak mu szeptała tęsknota.
Światła, bijące z zachodu, pociągnęły ku sobie wzrok Wojtusia. Z radosnem zdziwieniem ujrzał, jak mu chwile odwieczerza prędko zleciały. Słonko stało już nad Babią górą i poczęło się zaczerwieniać. Cuda przedziwne były, gdy zaszło za smugę mgły. Oto rąbek chmurki zapalił się szczerem, przejaśnie świecącem złotem, a ku ziemi wystrzeliły z poza niej świetliste miotły i rozpuściły pył słoneczny po dolinach. Trwało tak chwilę.
Wojtusiowi tej radości jeszcze brak było, że nikomu nie mógł tego zjawiska pokazać, że sam się ino temu cudował oczami.
Wreszcie promienie poczęły się tracić, ognie na brzeżkach chmurki gasły — słońce wychyliło