Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szne było słychać i trzask łamanych złomów — tak gnał za dzikiem ku roztoce...
Wojtuś popędził drugiego, który został, i wyszedł z nim na polanę. Tu na otwartem miejscu w brzasku od zorzy zachodu zatrzymali się.
Wtedy tamten na dole zaryczał — a ten mu rykiem odpowiedział.
Za chwilę dość niemałą wyszedł z kraja lasu Kwiatoń, ciężko dyszący. Radośnie przywitali się. I Wojtuś je zająwszy, pognał.
Odtąd byłby z niemi puścił się do najdalszej roztoki — po nocy — o każdym czasie — pewniejszym przy nich się czuł, niż przy dwóch śmiałych towarzyszach.
Dbał też o nie. Nieraz im pokryjomu przed ojcem siana za drabinę nakładł, soli podał, a bicza nigdy nie uśmielił się na nie podnieść. Gdy raz ojciec, nagniewany, pobił Kwiatonia, to płakał ze żalu.
Więc napoiwszy je do syta, zajął je i podegnał do cienia ku gęstwinie smreczków, aby im bąki nie dokuczały.
Woły, napasione i napojone, poległy zaraz, ciężko postękując, i poczęły źwiękować. A Wojtuś dumał teraz, co ma ze sobą począć. Południe — trzebaby jaki obiad ustroić — miał ze sobą ziemniaki do pieczenia, ale, że upał był, nie chciało mu się parzyć przy ogniu. Wolał już nie obiadować.