Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Raz doznał na sobie ich cudu... Było to przed paru rokami — w sierpniu. Już na polach trawy posiekli, i tam miał Wojtuś gnać. Jak zwyczajnie codzień zrana, zebrał się, wypuścił woły i wbiegł do izdebki na „Zdrowaś Marja“. Potem zajął woły i pognał.
Dzień był posępny, szary, w uboczy mgła leżała. Wojtuś, że to smutno mu było w sercu przy takiej pogodzie, przygwizdywał sobie drogą i nucił różne śpiewki, ale skoro wygnał do uboczy i z polany najbliższej słyszał już pasterzy (przez mgłę ich dojrzeć nie mógł), postanowił gnać cicho, aby tem większa uciecha była, jak go ujrzą.
Woły szły drogą w parze, powrozem za rogi powiązane, aby się nie rozchodziły, a Wojtuś pobok nich, krajem drogi. Las wtedy niedawno ścięto w tej uboczy, popode drogę pełno było złomów, gałęzi i zajazienia. Gdzieś tam w górze, przy wierchu ktoś tłukł się — słychać było odgłosy drągów i fólg: spychano docięte drzewa. Widzieć nic się nie dało, bo mgła leżała do ziemi.
Wojtuś prawie gnał woły zakrętem pod najbardziej stromem schyleniem uboczy. Nade drogą rozeznał przez mgłę kupę zepchniętych drzew, ze skóry ołupionych, napoprzek leżących nad dwoma pniami. Naraz usłyszał w górze w uboczy dudnienie — za chwilę przeciągłe: „Waruj!“ Potem głośne już dudnienie. Pojrzał dogóry i zmiertwiał. Obaczył we mgle podskakujące wysoko