dwo że się opanował, i że płaczem szczerym nie wybuchnął.
O nic mu nie szło — tyle dni dawniej sam tu spędzał w swobodzie serca, śpiewajęcy, i ani mu się nie zacnęło — ino, że Kasia tam pognała, a on tu musi paść... Jaka to niesprawiedliwość!
Od czasu, jak ją ujrzał w uboczy, gnającą za wierch, poczęła się ta jego męka... Leciała za nią myśl sama, ani jej wolą powstrzymać — jak i oczy, urokiem nieprzepartym rwane...
W zielonej ubocy —
Hej!... zamiłowały sie
W tobie moje ocy...
Zanucił sobie cichutko samemu, i jeszcze smutniej mu się uczyniło.
Słońce wyszło ponad wierch i oświeciło zbocze. Zapaliły się we wrębie różowe pola zakwitłej gibrzyny, wszeleniejakie trawy podniesły się jakoby ze ziemi, każda swoistą ożywiona krasą, że różność była w strojach jak w weselu; z wierzchołków wieńcami w skrajach wrębu lub po polankach kępami stojących smreczków poczęło się światło siać na niższe rozczapierzone gałęzie i odstające gałązki, padając na odsłonięte pnie, na ziemię — z ozłoconych szpilek; cud się dokoła czynił.
A Wojtusiowi nic to wesela w serce nie przy-