Przejdź do zawartości

Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Kochany stary — szepnął. Porwał czapkę i począł nią machać ponad głową.
Za chwilę łódka przecinała w poprzek fale Leny, kierując się w stronę jeźdźca.
Wacław tymczasem zlazł z konia, zdjął z niego siodło i poklepawszy go po szyi, puścił go na wolną paszę.
Gdy zeszedł nad wodę, łódka już była blisko. Widać było wyraźnie postać przewoźnika. O twarzy spalonej słońcem i mrozami, o długiej, białej brodzie, z poważnymi ruchami ciała i rąk, gdy wiosłował, na tej szerokiej wodzie, krwawemi blaskami zapalonej, wyglądał jak przewoźnik Charon.
Niezadługo Wacław znalazł się przy nim na łódce. Przywitali się serdecznie.
— Co słychać, ojcze Janie?
— Chwalić Boga. Wszystko po staremu. Rodak zapewne po zwierzynę?
— I to po duży zapas.
— Czas dobry. Może się udać. Wiem ja o jednem miejscu...
— Tam, gdziem był ostatnim razem?
— Nie, w innej stronie. Zwierz co jakiś czas zmienia drogę. Ma i on swoją rachubę.
— Miesiąc to już, jakeście mię, ojcze, przewozili. Nie zdarzyło się co tymczasem?
— Cóż się tu może zdarzyć? Ot, może być takie zdarzenie, że rodak stanie nad wodą, i nie