— A to bałwan! — słyszy przez drzwi, a wraz chrzęst łóżka i stąpania bose po podłodze.
Uśmiecha się tedy zwycięsko i idzie sygnować na mszę. — Potem gotuje szaty, zmienia obrus na ołtarz, zapala świece; — a gdy ksiądz wikary zjawia się w kościele, pomaga mu ubierać się i sam usługuje do mszy. Przyczem rozumie dobrze, że msza ranna nie może być o takiem nastrojeniu i wadze, jak suma. — Ma to być jakby skromniejsze przedstawienie w małej sali. — Poddaje też organom odpowiedni, minorowy ton i pilnuje tego konsekwentnie aż do końca mszy.
To już jedno się odbyło. — Teraz czeka go najcięższe zadanie: iść budzić księdza proboszcza.
Zawdy ze drżeniem spełnia ten czyn. — Niekiedy udaje mu się użyć pośrednictwa gospodyni. Ale nie zawdy gospodyni ma chęć — często musi iść sam.
Ileż się naważy w myślach, naprzestępuje z nogi na nogę, nim klamkę głównych drzwi naciśnie!
Ale trudno — urząd, to urząd.
Wchodzi do sieni, jak może najciszej, i podsuwa się ku drzwiom sypialni. Czas jakiś przez drzwi nasłuchuje. — Szczęśliw, jeśli usłyszy kaszlanie. Zazwyczaj jednak oddech go ciężki lub cięższe jeszcze chrapanie dochodzi.
Trudno — trza się odważyć — puka... Raz i drugi. Nic. Puka raz trzeci...
Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/132
Wygląd
Ta strona została skorygowana.