będę z wszystkich kpił i to będzie wielce efektowne; a kto mi wyjazd weźmie za złe i powie, że właściwie powinienem być trupem, temu parsknę w twarz słowami: końby się śmiał!“ I z wielką satysfakcją pomyślał: „Biedny, poczciwy Michelsen“.
Fałszywy wstyd powstrzymywał Michelsena, by zaraz pierwszego dnia oświadczyć swemu przeciwnikowi, iż wolałby go widzieć żywego, niż na łożu śmierci. Nie chciał zdradzać swej uczuciowości, przejawiać większej troski niż jego ofiara. Pełen zakłopotania unikał spotkania z Siebertem i spodziewał się: „Będzie przecież miał sam dość rozumu!“
Całkiem pewne to nie było... Oczekiwanie i wątpliwości tak wzburzyły Michelsena, iż raziło go drugiego dnia, że Siebert u Lietzmannów zdołał sobie wszystkich — przedewszystkiem zaś panią Klarę — pozyskać. Sukces Sieberta drażnił go; z lubością myślał: „Oto jutro ten człowiek musi popełnić samobójstwo“, a jednak mnożące się oznaki, iż je faktycznie zamierza dokonać, przerażały go. Trzeciego dnia uczuł Michelsen dolegliwości żołądkowe, był niezdolny do zajmowania się swymi interesami, nie poszedł do sklepu i wciąż prowadził ze sobą rozmowy, kończące się stale zwrotem: „Jaki to bezwzględny człowiek!“ Gdy ofiara jego uczuwała doń coraz większą sympatję i zapisywała mu w testamencie krawaty, uczuwał Michelsen coraz większą nienawiść ku Siebertowi, życzył mu, by wpadł pod automobil i nie mógł więcej popełnić samobójstwa.