I poszedł.
Nie wiem, co za jegomość właściwie jest ten Oliver. Przez cały Boży dzień siedzi w sali bilardowej i przypatruje się. Do żadnej partji go nie dopuszczano; zawsze siedzi samotnie; przynosi ze sobą fajkę i pali. A gra wyśmienicie.
Dobrze. Niechludow przyszedł po raz drugi, trzeci; stał się częstym gościem. Przychodził czasem rano czasem wieczorem. Przyswoił sobie wszystkie rodzaje gry: karambola, à la guerre, piramidkę. Stał się pewniejszy, zawarł z wszystkimi znajomość i został wcale dobrym graczem. Był to młodzieniec z poważnej rodziny, miał pieniądze — każdy traktował go z respektem. Tylko z jednym z gości, z tak zwanym „jaśnie panem“, miał raz konflikt.
Spór powstał z błahej przyczyny.
Grali à la guerre: książę, jaśnie pan, Niechludow, pan z wielkim wąsem i ktoś jeszcze. Niechludow stoi koło pieca i rozmawia z kimś; jaśnie pan gra właśnie. Bila jego zatrzymała się tuż naprzeciw pieca.
Nie wiem, czy nie zauważył Niechludowa, czy też umyślnie to zrobił — dość, że kijem uderzył Niechludowa w pierś tak mocno, że ten aż jęknął. I jaśnie pan ani pomyślał o usprawiedliwieniu się — taki ordynus! Grał dalej, nawet się nie obejrzał. Mruknął nawet:
— Pocóż się pan tu pcha? Przez pana nie zrobiłem karambola! Czy niema dość miejsca w sali?
Niechludow zbladł, przystąpił do niego i rzekł spokojnie, jakby nic nie było zaszło:
Strona:PL Nowele obce (antologia).djvu/133
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.