Strona:PL Niemojewski Andrzej - Legendy.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tymczasem pojawił się namiestnik znowu, wiodąc za rękę rebego. Tego zaś trudno było poznać. Na głowie miał wieniec uwity z cierni, z pod których sączyła się krew. Przyodziano go w szatę szkarłatną a w związane ręce wetknięto pręt palmowy.
Zdumiony tłum umilkł na chwilę, a namiestnik wskazując na rebego, rzekł z dziwnym uśmiechem:
— Oto istota ludzka!
W głosie i w uśmiechu tkwiła cała pogarda dla tego ludu brodaczy, którego zaciekłości nie mógł zrozumieć.
Zaledwie jednak wymówił te słowa, kiedy zerwała się dzika wrzawa, podobna do ryku szalejącej burzy. Delegaci w dole wymachiwali rękami, wołając:
— Kara główna, kara główna! Namiestnik nie zważając na te wrzaski, kazał żołnierzom rozwiązać rebego. Ale wtedy wrzask doszedł do granic ostatecznych. Delegaci krzyczeli:
— Wypuszczasz tego, który się mienił królem żydowskim!
— Tego, który dopuścił się obrazy majestatu!
— Tego, który uczynił zamach na władzę cesarską!
— Jeżeli cesarz się dowie, będzie ci wdzięczny!
— Strzeż się, bo cesarz ma takich, którzy mu doniosą, jak go bronisz!
Tłum począł nacierać na gmach. Straż nie mogła