Przejdź do zawartości

Strona:PL Na drogach duszy.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przez tę męką wykrzywioną twarz, — ludzkość trawiona niebem, co ogień i zarazę na ziemię bluzga — chłoniona ogniami piekła, co się u stóp jej rozwiera.
Człowiek ten zdaje się być symbolem ubiegłych czasów, kiedy hordy biczowników przebiegały wsie i miasta i wzajemnie wyrywały sobie krwawe ochłapy mięsa w błędnem zapamiętaniu, kiedy tłumy dzikich bestyj, tłumy głodnych chłopów rzucały się w zwierzęcej wściekłości na dwory panów, paląc, niszcząc, mordując, — kiedy odwieczne pragnienie ludzkości za szałem, rozpustą, a orgią rozszalało się w straszliwych wizyjach sabbath'ów, aby znowu opaść w bezsilnej rozpaczy bez pamięci, bez drogi wyjścia, bez Boga.




Orgia rozpusty wyczerpała chorą ludzkość, wszelki krzyk za odkupieniem zgłuchł niewysłuchany, na nic nie zdała się skrucha, na nic żarliwe modły i pokuta: oczy są przymknięte i zapadłe, wargi obwisły, cała postać jak z krzyża zdjęta: tak przedstawił Vigeland starego człowieka w objęciu swej córki. Wspina się w górę jak gdyby chciała pochwycić tę biedną ruinę; pręży ją strach i rozpacz,