Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ty musisz tak zrobić — krzyknął, nachylając się.
— Nigdy — mówiły błyszczące oczy Gruszki.
— Każę cię wyrzucić, zdechniesz pod płotem!
Gruszka, niepomny na ranę, zrobił ruch jakby chciał precz odrzucić tę zmorę pochyloną nad sobą; przestraszony niemiec odskoczył.
— Karolu! bój się Boga! — zawołała żona.
Mąż zakaszlał się, krew pokazała się na ustach; wówczas przypadła do niego z lekarstwem.
Zwirn stał opodal i czekał z uporem.
— No, jakże będzie? — zapytał znowu — macie wóz i przewóz. Albo zeznacie co mówiłem i będziecie tu sobie do wyzdrowienia, albo każę wyrzucić zaraz!
Gruszkowa miała ochotę pobiedz do Krzesławskiego, wezwać jego opieki, ale tymczasem Zwirn mógł groźbę swoję wykonać, mąż mógł popełnić szaleństwo i życiem je przypłacić.
— A jak zezna, nie wyrzucicie? — spytała nieufnie.
— Co mam wyrzucać...
— Dacie na piśmie?
— Jak zezna — to dam.
— Piszcie więc co chcecie.
Zwirn nie dał sobie tego dwa razy powtórzyć; wyszedł i powrócił niebawem ze świadkami. Przeczytał Gruszce jako tenże sam się przyznaje, iż był pijanym, że majster miał prawo wydalić go z fabryki, a on rzucił się na niego pierwszy.
W miarę jak czytał, twarz rannego stawała się białą, zęby się zaciskały.
— Co tam czytać! — zawołała żona. — Jak mus to mus; niech już raz będzie koniec.
Ale zeznanie zostało odczytane całe; Gruszka nie będzie się mógł tłumaczyć nieświadomością.
Gdy przyszło do podpisu, sztywna ręka nie potrafiła go nakreślić, ale Zwirn rękę pochwycił i, wodząc nią po papierze, otrzymał pożądany podpis.
— No! teraz — wyrzekł prostując się — Hafner może być spokojny.
Wyszedł ze świadkami a w izbie zapanowała przez chwilę cisza głucha; tylko słychać było ciężki oddech rannego i podmuchy wichru wstrząsające szybami w oknach.
Łzy płynęły po twarzy Gruszkowéj.
— Oj pogany! pogany — powtarzała przez zaciśnięte zęby — robią co chcą, a my...




Poszukiwania Rubinki dotąd nie okazały się szczęśliwemi. Kilka razy konferowała z Krzesławskim, przedstawiała mu jakieś osoby bardzo podejrzanéj powierzchowności ale okazało się zawsze, iż chciała go złudzić lub sama padała ofiarą złudzenia.
Krzesławski uzyskał wstęp do domu Bosowiczów i stał się Opatrznością całéj rodzinie.
Leczył matkę, umiał ją rozweselać wywołaniem wspomnień lepszych czasów albo nadziejami lepszéj przyszłości, chociaż o tych nadziejach mówili jaknajmniéj, lękając się by nie podsłuchały ich mury, by szept jaki nie doszedł do uszu potężnych nieprzyjaciół. Za sprawą Krzesławskiego Edmund zbliżył się do Anny i niekiedy promień wesela zakradał się do biednego mieszkania. Młodzi powtarzali cudne melodye, które brzmią na poddaszach i w bogatych komnatach, wszędzie gdzie są serca kochające i kochane, a pani Feliksowa powracała myślą do czasów, kiedy była młodą, swobodną i w dostatkach.
Gdy Krzesławski wchodził z Edmundem, wszyscy witali go z uśmiechem radosnym. Na chwilę ustawało warczenie maszyny Anny, Edmund szedł do jéj stolika, patrzył jak przygotowywała robotę, śledził ruchy jéj rączek szybkie, stanowcze, choć spokojne.
Krzesławski z Bosowiczową rozpoczynał naprzód konferencyą lekarską, która pozorowała odsunięcie się młodych, przynosił jéj lekarstwa, zajmował drobnemi wypadkami, a nadewszystko słuchał cierpliwie różnych opowiadań z przeszłości, kiedy to szczęśliwa żona i matka mieszkała w pięknym dworze, otoczonym wiankiem lip pachnących i smukłych brzóz białych, hodowała dzieci, gospodarowała, odwiedzała sąsiadów, wzajem odbierała odwiedziny, jeździła na zabawy, polowania...
— Nie uwierzysz pan — mówiła uśmiechnięta — jaka to ze mnie była tancerka, a jaka amazonka! Nieraz wyprzedziłam wszystkich, kiedyśmy z chartami doganiali zająca. Miałam klacz karą, żywą jak iskra a posłuszną jak dziecko; mąż kupił mi ją na imieniny. Wszyscy mi jéj zazdrościli, a mój Feliks mówił: zuch moja żona. Andzia była wtenczas taka maleńka, obwoziłam ją konno na około trawnika. Czyż mogłam myśleć, że jéj na taki opłakany koniec przyjdzie...
I spojrzała na Annę, która usłyszała ostatnie słowa matki.
— Mamo — wyrzekła — byleś ty była zdrowa i ojciec spokojny...
— O ojciec! — mówiła daléj matka, wstrząsając głową — wyzyskiwać się daje teraz, jak zawsze. Taka już jego natura. Słyszane to rzeczy aby Feliks Bosowicz pracował za jakieś nędzne sześćdziesiąt rubli miesięcznie, po czternaście godzin dziennie. A jak on się zmienił! Dawniéj mówili wszyscy, że słusznie nazywa się Feliksem, nie było szczęśliwszego, weselszego człowieka. Kiedy bywało przyjechaliśmy do sąsiadów, to choćby w domu był smutek albo choroba, wszyscy musieli się rozchmurzyć i śmiać do rozpuku. Nie było bez niego zabawy. A jak prowadził mazura! — O kilkanaście mil przyjeżdżano go zapraszać.
W téj chwili drzwi się otwarły i na progu ukazał się pan Feliks. Czy rzeczywiście był to człowiek o którym opowiadała żona, że tak dzielnie prowadził mazura, człowiek tak wesoły, iż poruszał do śmiechu nawet chorych, smutnych, stroskanych? Patrząc dziś na niego, można było wątpić aby śmiał się kiedykolwiek, aby te stopy, ołowiem ciążące ku ziemi, poruszały się kiedy w podskokach tanecznych.
Nikt nie słyszał jak wchodził po wschodach, jak kaszlał w kuchence, tak głośno żona jego opowiadała doktorowi szczegóły dawnego życia, a córka zatopiona była w słowach Edmunda.
Bosowicz był więcéj niż zwykle zgnębiony, oczy jego spotkały obcych ludzi. Powitał ich bez słów żadnych, a raczéj jakiemiś niewyrażnemi sylabami, które zapewne przywitanie znaczyć miały; potem usiadł ciężko na krześle, utkwił oczy wprost przed siebie i widać było w świetle lampy ich łzawy błękit.
Słowa zamarły na ustach jego żony. Spojrzała na doktora z wyrazem porozumienia.
— Ot! — rzekła półgłosem — co się z niego zrobiło. Wyzyskiwać się daje!
Pan Feliks usłyszał snadź te słowa, bo uśmiech niewypowiedzianéj goryczy przemknął mu po twarzy.
Anna zbliżyła się do ojca i, nie zważając na obecnych, położyła przed nim Dziennik łódzki, który miała zawsze w pogotowiu.
— Czy spuścić zasłonę, ojcze? — spytała.
Zrobił znak, że mu to już obojętne. Oparł głowę na ręku i tak pozostał przez chwilę, jakby przyciśnięty zmęczeniem nad siły.
— Co tobie się stało Feliksie? — zawołała żona, nie mogąc powstrzymać swego niepokoju.
Przez chwilę walczył z sobą, jakby chciał złagodzić gorycz słów cisnących mu się na usta, ale gorycz ta była zbyt silną.
— Nie długo wyzyskiwanym będę; możemy być pod tym względem spokojni. Holzberg swoję fabrykę urządza na wzór Pifkego; powiedział to dziś wyraźnie. Odtąd wszystko ma być u niego, jak u Pifkego, niemieckie. A my... ja nazywam się Bosowicz, nie Bösewitz.
Spuścił głowę.
— Kto wie — szepnęła żona — kto wie, może wkrótce nie będziesz już potrzebował ich łaski...
Spojrzał na nią takim wzrokiem, iż umilkła nagle. Po chwili rzekł:
— Rosa oczy wyje a słońce nie wzejdzie nigdy.
Rzeczywiście miał prawo tak mówić, nadzieja zdawała się tak wątłą, iż tylko szalony mógł na niéj przyszłość opierać. Dwa miesiące upłynęło od dnia gdy Krzesławski zjawił się w mieszkaniu Bosowiczów, jako poseł dobréj wieści, a dotąd sprawa nie postąpiła na krok jeden.
Krzesławski milczał, zachowując dla siebie budzące się niekiedy nadzieje i doznane zawody; nie poprzestawał jednak na poszukiwaniach Rubinki, zwiedzał sam zaułki miasta, ja-