Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A tam oto wielka francuzka czesankowa przędzalnia; tam fabryki Poznańskiego, Heinzla, Meyera, a tam, patrz pan, zakłady Scheiblerów i cała ich dzielnica!
Wskazywał na przestrzeń rozległą, stanowiącą sama przez się rodzaj miasta.
— W takiéj stronie — dodał śmiejąc się z radością — stoi mój dom! Mój ojciec był z Wiednia i założył tu pierwszy sklep jubilerski, a ja już dom kupiłem. Jak pan chce zrobić ładny sprawunek, to trzeba iść do Wurzla. Wszyscy w Łodzi o tém wiedzą.
Pociąg zwalniał bieg i zaraz ukazał się skromny dworzec. Wkrótce Holzberg i syn jego zabierali swoje pakunki, gospodarując po wagonie i potrącając współpodróżnych bez żadnéj ceremonii, a skoro konduktor drzwi otworzył, wyskoczyli obadwaj nie kiwnąwszy nawet głową znajomemu.
Na wesołego właściciela domu czekała okrągła małżonka równie jak on uśmiechnięta; przybiegła do wagonu, pomogła wziąć kuferek, pudełko z kapeluszem, laskę, parasol i jakiś koszyczek, otaczany przez całą drogę szczególną pieczołowitością, poczém oboje odeszli na dworzec, ukłoniwszy się przyjaźnie towarzyszowi podróży.
Młody podróżny wysiadł ostatni. Nikt na niego nie czekał, on do niczego się nie spieszył, wziął w rękę walizkę, na któréj mosiężna blaszka nosiła wyryty napis Jan Krzesławski i, potrącany przez tłum wysiadających, witających się, biegnących po rzeczy, wszedł do sali pasażerskiéj.
Sądził zapewne, że się zaraz znajdzie wśród miasta, tymczasem przed nim roztaczało się pole, poza którém dopiero wznosiły się kominy fabryk i ciągnęły proste ulice Łodzi. Przed dworcem znalazł kilka jednokonnych odrapanych dorożek i parę prywatnych powozów. Stało także eleganckie lando, zaprzężone w parę dzielnych koni, a na schodach czekali nie młody już mężczyzna i młoda kobieta. On rozmawiał z Holzbergiem, którego ociężała postać gięła się co chwila w głębokich ukłonach; ona nie patrzyła na Fritza, który stojąc przy ojcu rozwarł na nią oczy szeroko, z uśmiechem na jowialnéj twarzy, ale spoglądała ciekawie na snujących się podróżnych, a w szczególności na Krzesławskiego, który wyróżniał się od całego tłumu powierzchownością, twarzą i zachowaniem się spokojném. Był to pan Pifke z córką. Wsiedli do powozu, odprowadzeni przez kłaniających się ciągle Holzbergów. Krzesławski rzucił na nich przelotne spojrzenie i zauważył białą płeć panny, jéj niebieskie oczy i trzy wielkie sznury korali, spadające na mocno szafirową suknię.
Gdy powóz odjechał, Holzberg wyprostował swą atletyczną postać, jakby jeszcze urósł z powodu łaskawego się z nim obejścia potentata, i zaczął się brutalnie przez tłum przepychać. Walizką o mało co nie uderzył w bok Krzesławskiego, ale ten schwycił ją silną ręką i odepchnął tak, iż Holzberg usunąć się musiał. Wówczas niemiec spojrzał zdziwiony na towarzysza podróży i zrobił ruch ręką, jakby chciał uchylić kapelusza. Krzesławski wsiadł do dorożki i kazał się wieść do miasta. Dorożka potoczyła się nierówno, targana na różne strony przez niesfornego konia, a dostawszy się na bruk wybojowy, podskakiwała od brzegu do brzegu ulicy.
Zblizka owo piękne miasto, jak je właściciel domu nazywał, bynajmniéj nie przedstawiło się takiém młodemu podróżnemu; przeciwnie, przyzwyczajonemu do stolic europejskich brudne ulice przemysłowego ogniska, nigdy nie zamiatane ani polewane, pełne tumanów kurzu, wydały się szkaradne.
Ogromne zakłady fabryczne obok pól, wielkie ozdobne kamienice obok lichych dworków, były obrazem tych różnic położenia, jakie istnieją pomiędzy magnatami przemysłowymi a obsługującą ich ludnością. Nędzne sklepy bez wystaw rachowały snadź tylko na konieczne potrzeby mieszkańców; napisy na nich były żydowskie i niemieckie. Po chodnikach biegł tłum różnobarwny, obarczony ciężarami, a chociaż była to godzina popołudniowa i dzień śliczny, rzadko bardzo wpośród tłumu przesunął się jaki porządniejszy paltot lub tużurek, rzadziéj jeszcze kapelusz i parasolka. Dorożka, która stopniowo zwalniała bieg wymijając naładowane wozy, zatrzymała się na zbiegu dwóch ulic.
— Gdzie mam jechać? — zapytał żydowską niemczyzną woźnica.
Kurz, gorąco, nierówna jazda, czy też inny jaki powód musiał zniecierpliwić podróżnego, bo zawołał energicznie:
— Cóż u licha, nie jestem przecież niemcem!
Wiadomość ta nie zrobiła wrażenia na woźnicy, bo pytanie swoje powtórzył tym samym żargonem.
— Nie rozumiem! — krzyknął teraz Krzesławski, a dorożkarz obrócił się na koźle i obrzucił go zdziwioném spojrzeniem, jakby w Łodzi człowiek dobrze ubrany lecz nie rozumiejący po niemiecku był dziwolągiem; zdecydował się wreszcie użyć łamanéj polszczyzny.
— No, ja chciał pytać, gdzie trzeba jechać?
— Do hotelu.
Woźnica zaciął chudego konia.
— Czekaj! jakie tu są hotele?
— Hotel Manteuffel, Wiktorya, Hamburski...
— Czy to wszystko hotele niemieckie?
Na tak subtelne pytanie, dorożkarz odpowiedzieć nie umiał.
— Do hotelu zajeżdżają różne państwo — odparł flegmatycznie.
— A więc jedź do jakiegokolwiek.
Dorożka zatrzymała się wkrótce przed wielkim dwupiętrowym gmachem.
W parę chwil późniéj podróżny wchodził do restauracyi, znajdującéj się na dole. Była to właśnie godzina obiadowa i w pierwszéj sali pełno było gości. Jeden z kelnerów, uwijający się zamaszyście po sali, wskazał nowo przybyłemu z pewną dumą drugi, mniejszy pokój, „Grüner Saal”. Uważano ją widocznie za szczyt elegancyi, dzięki zapewne niezgrabnym gipsowym posągom niemieckich bohaterów, powleczonych złotym pokostem, którzy zdawali się spoglądać pogardliwie na zwyczajnych ludzi. Z temi złoconemi rzeźbami harmonizowały oleodrukowe krajobrazy, oprawne także w grube złocone ramy.
Wszystko tu było niemieckie, umeblowanie, usługa; w całéj restauracyi wśród gwaru głosów słychać było tylko charakterystyczny, gruby, ostry dźwięk germańskiéj mowy. Wprawdzie bywała tu śmietanka łódzkiego towarzystwa, ale śmie-