Strona:PL Morawski Cesarz Tyberjusz.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
29

zamkniętej drzemały może już wcześnie na dnie jakieś instynkty złowrogie, a Tyberjusz, badający jej głębię, odnalazł je może w ostatniej skrytce swego wnętrza. Kiedy w początkach panowania służalczy senat ofiarował mu różne szumne tytuły i przywileje, odmówił je Tyberjusz, tem odmowę motywując, że kiedyś przypadkiem mogłaby w nim zajść jakaś zmiana na gorsze, a wtedy blask tych tytułów byłby pokalanym i kłułby w oczy tych samych, którzy je kiedyś nadali[1].

Dla samotnika została chyba rozmowa z bogami. Tylko, że ci bogowie już dawno wypowiedzieli ostatnie słowo, wyszli na oficjalnych opiekunów państwa, ale dla indywiduów i jego potrzeb nie mieli serca, ani odpowiedniego języka. Olimp starodawny błyszczał jeszcze cudnemi blaski w poezji augustowskiej, ale dla prozy życia i rzeczywistości marnym był tylko mirażem. W Tyberjuszu religja dawnych rzymian zupełnie była martwą, a mimo symulacji, zarzucanej mu przez Tacyta, nie zdobył się on nawet na pewien faryzeizm, z jakim August w celach państwowych i politycznych dawnych bogów do własnej przyjął służby, udając przed ludem, że on im w służbę się oddał. Dla Tyberjusza na opustoszałem niebie zostały już tylko gwiazdy, z których z upodobaniem wyczytywał bieg wypadków i wyciągał horoskopy fatalistyczne dla siebie i ludzi. Nie bał się bogów, tylko piorun Jowisza napełniał go jeszcze trwogą i strachem. Szczególnym jest objawem w tem religijnie wyjałowionem społeczeństwie, ta nerwowa, dziecinna trwoga przed burzą. Augustus chronił się przed nią do lochów, u Tyberjusza podobną strachliwość potwierdza Swetonjusz, obydwaj używali talizmanów dla oddalenia grożących ztąd niebezpieczeństw.

  1. Por. Suet. Tib., rozdz. 67.