Strona:PL Michał Bałucki - Dom otwarty.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wicherkowski. Ba, ba, to gruba różnica, bywać a dawać. Na balu proszę państwa, jak mi się coś nie podoba w postępowaniu mojej żony, albo widzę, że młodzież zbytecznie jej nadskakuje, dostaję nagle gwałtownej migreny, albo innej jakiej nieszkodliwej słabości i historja skończona. Gdy tymczasem u siebie pozwolić sobie tego nie można, za drzwi także nie wypada wyrzucić zaraz każdego kto mi się nie podoba, tylko trzeba cierpieć i jeszcze karmić i poić tych, co mi krew psują. Dlatego ja z zasady nie przyjmuję nikogo, żeby uchronić mój dom od tej strasznej szarańczy, jaką są kawalerowie.
Telesfor (z głębi, gdzie nakłada fajkę). No, no, tylko tam ostrożnie o kawalerach, bo to i ja kawałek kawalera.
Wicherkowski (klepiąc go). He, he, pan dobrodziej liczysz się już do nieszkodliwych.
Telesfor (z udanym gniewem). Co? — Władziu, słyszysz ty, co mi ten tu za impertynencje gada. Ejże, nie wywołuj pan wilka z lasu, bo ci pokażę, co umiem, jak ci własną żonę zbałamucę.
Wicherkowski. Na pana dobrodzieja, tobym się jeszcze zgodził. Ale ci młodzi, to zbrodniarze panie dobrodzieju, którzy czyhają na cudzą własność. Ja, gdybym był ministrem skarbu, to bym panie tych zbrodniarzy wszystkich opodatkował, i to grubo. Każdy panie kawaler od dwudziestu, co mówię od szesnastu, bo i ci już także teraz zaczynają być niebezpiecznymi, musiałby od kawalerstwa płacić podatek, i to co rok większy, dopókiby się nie ożenił, albo nie doszedł do wieku, w którym kawaler przestaje już być niebezpiecznym. Byłby to rodzaj cła ochronnego dla instytucji małżeńskiej.