Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/425

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   397   —

ności. A jakże pan postanowił uczynić z sobą? czy powziął pan już jaki plan dla uwolnienia się stąd?
— Stanowczego nic jeszcze nie obmyśliłem. Ale że stąd ucieknę przy najbliższej sposobności, to pewna.
— Mnie się zdaje, że później nie znajdziesz pan już takiej sposobności, jaka zdarza się teraz. Możesz pan przecie bez trudności pojechać z nami.
— To niemożliwe.
— Co to znaczy „niemożliwe“? Słowa tego nie powinno się nigdy wymawiać, nawet w sytuacyach najbardziej rozpaczliwych.
— W zasadzie masz pan słuszność... Czy jednak mógłbym zaufać panu w zupełności?
— Zapewniam pana słowem honoru, że nie żywię względem niego żadnych ukrytych i nieprzyjaznych zamiarów i że cieszyłbym się ogromnie, gdyby mi się udało pomóc panu w ucieczce z tej jaskini łotrów.
— Jakkolwiek nie znam pana wcale, jednak wierzę pańskiemu zapewnieniu. Przeczucie mi mówi, że mam do czynienia z człowiekiem uczciwym.
— I nie zawiedzie się pan na mnie. Czy masz pan dużo rzeczy?
— Prawie żadnych. Żyjemy tu, jak na stepie. Cały mój majątek to koń, uzbrojenie, dwa garnitury ubrań i trochę bielizny.
— Mógłbyś pan przynieść tłomok do nas, bo gdyby pana z nim zauważono, niechybnie padłoby na niego podejrzenie. Moi ludzie z łatwością schowają to przy sobie. Pojedzie pan z nami aż do rzeki, a następnie na tratwę, i... żegnaj, panie Jordanie!
— Jakto? przecie muszę tu wrócić...
— Ba! najlepszem antidotum na „muszę“ jest... „nie chcę“.
— Cóżby na to powiedział major?
— Niech to pan już mnie zostawi. Postaram się ułożyć sprawę tak, że napewno zgodzi się na pańskie towarzystwo...
— Przecie to mój przełożony.