się to robi. Zresztą, jeżeli pan zmierza do Tupidy, to pójdziemy razem. Mój dom znajduje się niedaleko jego kwinty[1].
Opisał mi drogę do „kwinty“ i jej położenie tak dokładnie, że mogłem trafić z zamkniętemi oczyma.
Tymczasem zapadł przecudny, nie dający się opisać wieczór wiosenny. Księżyc, będący właśnie w pełni, zalewał miasto potokami srebrzystych blasków, odbijających się od białych marmurów. Z ogrodów i parków szła odurzająca woń egzotycznego kwiecia.
Organista mieszkał za miastem, jak się wyraził, „na zielonem“. Nie było to jednak przedmieście, jakie się spotyka w Europie, z małymi domkami wyrobników, lecz dzielnica will i pałaców. Uszedłszy spory kawał, towarzysz mój zawrócił w wązką nieoświetloną uliczkę.
— Dokąd? — zapytałem.
— Do mnie. Musi pan przynajmniej wypić ze mną na pożegnanie szklankę wina, a jutro o dziesiątej nie będzie pan błądził, szukając mego domku.
Domek ów znajdował się prawie na samym końcu ogrodów i parków. Nie było w nim widać okien, a tylko nizkie drzwi, prowadzące do wnętrza. Nie chciałem wejść, gdyż obawiałem się spóźnić z wizytą, więc rozmawialiśmy chwilę przed drzwiami domku. Gdy wtem w uliczce, którą tu przybyliśmy, posłyszałem czyjeś kroki. Obejrzałem się i spostrzegłem przedewszystkiem sombrero. Pod tym kapeluszem musiała kryć się niezawodnie głowa ludzka, no, i jej właściciel. Zauważyłem, że chciał jakby się cofnąć, ale że wzbudziłoby to w nas podejrzenie, więc wybrał sposób inny: podszedł wprost ku nam. Był to ów drab, przed którym ostrzegał mię yerbatero.
— Kto pan jesteś? czego sobie życzysz? — pytał trwożnie organista, z czego wywnioskowałem, że drobny ten człowieczek miał również „drobną“, lękliwą duszę.
- ↑ Willa.